piątek, 15 października 2021

Halsey "If I Can't Have Love, I Want Power" [MUZYKA]

via

Hej, hej! Dzisiaj wreszcie przyszedł czas na reckę albumu, który mnie wyrzucił z papci, bo był tak cudowny i powiedzenie, że wpadłam w obsesję na jego punkcie nawet nie oddaje powagi sytuacji. Już od paru lat śledzę karierę Halsey i po jej eksperymentach sprzed 2 lat, zaczęłam bardzo mocno liczyć, iż pewnego dnia sięgnie po mocniejsze brzmienie, bo jej głos idealnie pasuje do takie stylu i proszę, wreszcie dostałam wyczekiwany przeze mnie album, który został wykonany wspólnie z Trentem Raznorem oraz Atticusem Ross z Nine Inch Nails i o rany, co to za mocna ekipa! Cieszę się też, że Halsey wrzuciła cały album na raz bez wcześniejszego cyklu promocyjnego, bo takie minimalistyczne podejście pod tym względem bardzo pasuje do klimatu tej ery.

The Tradition stanowi otwarcie tego albumu i wow, jest to bardzo atmosferyczny początek. Już od pierwszej sekundy oczywistym jest, iż klimat będzie tutaj poważniejszy/mroczniejszy i poruszy tematy związane z feminizmem i patriarchalizmem, co szczególnie jest widoczne w refrenie. Podoba mi się obecność pianina w tym utworze, bo zawsze doceniam instrumentale, które sięgają po instrumenty i tutaj efekt wypadł cudownie. Słuchając, czuję się jakbym znajdowała się w wiktoriańskiej willi w środku nocy i miała ją zaraz podpalić i to uczucie towarzyszy mi również w kolejnych piosenkach. Bells in Santa Fe to ciąg dalszy budowanie klimatu. Tym razem mamy do czynienia z wręcz przerażającą melodią. Tak, jak poprzedni kawałek był tajemniczy, ten jest jak prosto z horroru i uwielbiam każdą sekundę tego niepokoju. Te pojedyncze dźwięki w tle (nie mam pojęcia, co to są za instrumenty) są jednocześnie fascynujące i niepokojące, a melodia w refrenie i w końcówce jest dla mnie mega ciekawa. Z tego, co kojarzę jest to piosenka o ciąży i ten klimat niczym z horroru idealnie oddaje moją wizję tego całego strasznego procederu. Podoba mi się również, że ostatnie zdanie jest urwane i od razu przechodzimy do Easier than Lying będącego utworem, który ciężko mi opisać słowami. Jest idealny pod każdym względem, brzmienie, instrumentnal, bycie mega relatable, wszystko jest tutaj perfekcyjne i nie dam rady powiedzieć nic więcej. Lilith to jeden z tych kawałków, o których istnieniu zawsze zapominam i nie wiem dlaczego, bo jest niesamowity. Przede wszystkim ten efekt, który nałożono na jej wokale, gdy mówiła, że została uszkodzona to cudo. Uwielbiam takie małe rzeczy w piosenkach, efekty, dźwięki w tle, z chęcią przyjmę, szczególnie jeśli pasują tak dobrze jak tutaj. Girl Is a Gun przypomina mi nieco starszy repertuar Halsey ze zwrotem akcji. Jest to bardzo krótki kawałek, ale zupełnie tego nie czuję podczas słuchania, ponieważ jestem zbyt skupiona na tym interesującym intrumentalu, który pędzi, jakby ktoś go ścigał i na Halsey, która brzmi tutaj wspaniale, jakby właśnie do takiego typu muzyki został stworzony jej głos, co myślę, że jest poniekąd prawdą, ponieważ sama Halsey już od dłuższego czasu chciała stworzyć album właśnie w takim nieco mniej popowym stylu. You asked for this zaczyna się, jak typowa rockowa piosenka sprzed iluśtam lat i nagle wchodzi ten głośniejszy instrumental i wow, za każdym razem jestem tym zaskoczona. Sam utwór jest ciekawy i szczególnie podoba mi się ta część You better show them why you talk so loud i bridge, który również zawsze bierze mnie z zaskoczenia. 

Easier than Lying

Darling jest pierwszą z bardziej balladowych piosenek i jest praktycznie całą wyłącznie z akompaniamentem gitary akustycznej i jakoś nigdy nie jestem pewna czy taki duży przeskok między tymi dwoma kawałkami był najlepszym pomysłem, ale z drugiej strony jestem przyzwyczajona, że ballady idą na koniec, więc to może być wyłącznie kwestia tego przyzwyczajenia. Nie licząc tych rozkmin, jest to bardzo uroczy a zarazem depresyjny utwór. Moją ulubioną częścią jest bez wątpienia bridge, ale cała piosenka jest bardzo relaksująca i przyjemna do słuchania. 1121 to data, w której Halsey dowiedziała się, że jest w ciąży i to kochane, że nazwała piosenkę na cześć tego dnia. Jest to też powrót do tajemniczej a zarazem mrocznej atmosfery i ponownie oddaje to klimat. Opowiada też o doświadczeniach Halsey z endometriozą i zawsze jak słucham tego kawałka, myślą o tym jak dobrze, iż jej się udało z ciążą i że przeszła ją bez problemów. Honey to druga z tak doskonałych piosenek, że brakuje mi słów. Ponownie wszystko jest idealne od wokali po instrumental, a basy w tym kawałku to już w ogóle coś pięknego. Z Whispers mam o tyle problem, że będąc tuż po jednym z dwóch moich ulubionych kawałków z tego albumu, ma za każdym razem mega wysoką poprzeczkę do przeskoczenia, bo myślami wciąż jestem przy poprzednim utworze. Uważam jednak, że radzi sobie z tą sytuacją całkiem nieźle, bo stanowi zmianę klimatu z żywiołowej na taką już typowo mroczno-tajemniczą, co bardzo doceniam. I Am Not A Woman, I'm a God to piosenka najbardziej zbliżona do tradycyjnego singla, bo dostała swój teledysk i zasłużyła na to. Atmosfera jest tutaj niesamowita i instrumental należy do jednych z najfajniejszych z tego albumu, bo ma bardzo mocny bas i pojawienia się syntezatorów, co jest u mnie zawsze mile widziane i kreuje hipnotyczną atmosferę. The Lighthouse to powiedziałabym najmocniejszych i najbardziej mroczny utwór ze wszystkich ze względu na tę elektryczną gitarę i perkusję, w których wszystko inne tonie w taki bardzo przyjemny sposób, co ma sens biorąc pod uwagę, że opowiada o syrenie topiącej żeglarzy, co samo w sobie jest już wystarczająco mrocznym motywem, więc w połączeniu z instrumentalem tworzy doskonałą całość. I jeszcze ta gitara basowa w końcówce, rany nie wiem czym zasłużyłam na coś tak miłego dla ucha, ale to było cudowne. Ya'aburnee to piosenka zamykająca ten album opowiadająca o tym, że Halsey liczy, że umrze przed swoim synem i że będzie żyć w nim na zawsze, co po pierwsze jest doskonałym konceptem na ostatnią piosenkę z albumu, a po drugie jest na swój sposób kochane, że syn Halsey był tak dużą inspiracją w trakcie tworzenia tego albumu. Lubię jak artyści tworzą sztukę zainspirowaną i zadedykowaną najbliższym. Podoba mi się ten sposób zakończenia, że jest mroczny, ale jednocześnie uroczy, bo oddaje naturę tego albumu, ale przyznam, iż zawsze czuję niedosyt po tym utworze. 

Honey

If I Can't Have Love, I Want Power to jak dotychczas najlepszy album nie tylko w dyskografii Halsey, ale też z całego roku i coś czuję, że już nic go nie pobije, bo to było coś niesamowitego. Halsey udało się stworzyć coś przepięknego łącząc elementy codziennego życia i jej własnych doświadczeń z ciążą, patriarchalizmem, byciem ofiarą przemocy seksualnej, relacjami ze sobą i otoczeniem z dużo mocniejszym brzmieniem niż wcześniej.  Biorąc pod uwagę tematykę, ten mroczny oraz niesamowicie tajemniczy klimat, sprawdza się tutaj doskonale i buduje napięcie przez całe trwanie tego albumu, szczególnie, iż jest to album koncepcyjny, więc taka spójność wypada podwójnie wspaniale. Trent Reznor i Atticus Ross wnieśli ze sobą powiew świeżości z brzmieniem inspirowanym industrialną naturą Nine Inch Nails (których piosenek próbowałam posłuchać, ale mam wrażenie, że bez wokali Halsey to już nie to samo), a także rockiem, punkiem i myślę, że po części też synthwavem/synthpopem. Jak już jesteśmy w tej części instrumentalnej, mega mi się podobało to, jakie "głębokie" są te piosenki, że czuję się jakbym miała zaraz utonąć w tych basach, a te wszystkie dźwięki w tle, dzwonki i syntezatory jeszcze dodają magii. Nawet słuchanie wersji bez wokalu jest przyjemnością ze względu na to, ile się tutaj dzieje muzycznie i jak to wszystko cudownie brzmi. Uważam też za genialne posunięcie, iż nie ma tutaj żadnych kolaboracji, bo zgadzam się z opinią Halsey, że ten album jest lepszy będąc całkowicie od niej i rozbawiło mnie, jak zobaczyłam opinię, że brak collabów jest wadą, bo absolutnie nie. Osobiście uwielbiam, kiedy album potrafi być intrygujący i spójny tylko z jednym artystą i nie wyobrażam sobie tego albumu z kimś innym aniżeli z Halsey. Niby wiem, że nie sięga dwa razy po ten sam gatunek, ale nie obraziłabym się, gdyby kolejny album był w podobnym stylu, ponieważ ten wypadł idealnie i właściwie nie mam do niego żadnych zastrzeżeń i świetnie się bawię słuchając go od samego początku do końca. 


Nie miałam jeszcze okazji obejrzeć filmu o tym samym tytule i nie jestem pewna czy kiedykolwiek po niego sięgnę ze względu na tematykę, ale jestem pod wrażeniem, że udało się Halsey stworzyć tak duży projekt. Zawsze cieszą mnie albumy koncepcyjne, ale stworzenie filmu razem z albumem koncepcyjnym to zupełnie inna liga. Nawet nie planując go oglądać, z chęcią poczytam sobie recenzje i streszczenia, bo sprawia wrażenia intrygującej historii.

Ciao! ~ Lena

Dzisiejszym utworem posta jest... The Lighthouse.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz